czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowując rok, który odchodzi…

2015 na zawsze pozostanie w mojej pamięci rokiem, w którym zostałam doulą.
Decyzja o tym, żeby przełamać wcześniejsze przekonanie o przeszkodach na tej drodze i wziąć udział w szkoleniu, była zdecydowanie najdoskonalszym wyborem, jakiego dokonałam w roku 2015. Późniejsze wydarzenia – jedno po drugim - tylko potwierdzały słuszność mojego wyboru. Gdy podąża się za głosem serca, wszystko układa się zgodnie z tym, co jest nam przeznaczone. Dzieje się to bez konieczności walki i nieuzasadnionego wyścigu z czasem, ludźmi i zdarzeniami oraz poczucia wygranej czy przegranej.
Moje życie nabrało kolorów i sensu. Odnalazłam w sobie tę część mojej natury, która jest mi najbliższa i z którą najbardziej czuję się sobą.
W trakcie przygotowań do szkolenia, w moim sercu zrodziły się dwa pragnienia dotyczące mojego doulowania. Zrobienie czegoś, co poprawi porodową rzeczywistość w Częstochowie oraz podjęcie współpracy z miejscem, w którym będę mogła otaczać wsparciem kobiety przygotowujące się do porodu i rozpoczynające swoją macierzyńską drogę. Obydwa te pragnienia udało mi się zrealizować. Bez poszukiwań Osób, bez podejmowania walki, za to z dużym poczuciem zaufania, że jeśli jest mi to pisane, to się uda. I udało się. Sam Bóg postawił na mojej drodze Osoby, dzięki którym mogłam zaangażować się w realizację wytyczonych celów. Tak – bez pomocy Ludzi nie byłoby to możliwe. Trudno bowiem jest funkcjonować na zasadzie samotnej wyspy. Czuję ogromną wdzięczność za to, że Jesteście i dziękuję Wam za możliwość współdziałania...


Dziękuję wszystkim Kobietom, które w minionym roku zaprosiły mnie do wspólnego przeżywania narodzin ich Dzieci. Wspieranie każdej z Was było dla mnie ogromnym zaszczytem.
Dziękuję również tym Kobietom, którym aktualnie douluję na etapie oczekiwania i przygotowań do porodu. Jestem wdzięczna za to, że minione Święta Bożego Narodzenia przeżywałam pod znakiem „bycia w terminie” i oczekiwania na narodziny doulątka. Cieszę się, że właśnie w tym stanie żegnam ten rok i witam następny (jeśli przed północą zadzwoni telefon, kolejny rok powitam w sali porodowej ;-) ). Kocham ten stan i to bycie w gotowości. Dzięki tej rzeczywistości czuję, że żyję.
Dziękuję Doulom, z którymi w mijającym roku spędziłam dłuższe i krótsze chwile. Każde spotkanie z Wami, każda rozmowa była dla mnie niczym chwytanie wiatru w żagle. Jesteście dla mnie ogromną inspiracją.
Zdecydowanie był to dobry i bardzo rozwojowy rok - rok zrealizowanych marzeń, rok rodzących się marzeń, rok bogatych planów i pomysłów na ich realizację. Takim będę go pamiętać.


piątek, 4 grudnia 2015

Moje pokonferencyjne "od teraz"

Udział w Trzeciej Konferencji Bliskości już w pierwszych dniach po powrocie zaczął wydawać swe owoce. Dla mnie bardo cenne, od dawna już wyczekiwane i potrzebne.
Usłyszałam wiele dobrego i wartego wcielania w życie. Spotkałam i poznałam ludzi, od których czerpię siłę i inspirację do działania. Pobyłam też trochę sama ze sobą i swoimi refleksjami. To wszystko było naprawdę wspaniałe, a przede wszystkim bardzo mi potrzebne. Chyba wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo…

I jak często bywa – to, co pozornie najmniejsze, okazuje się mieć największą moc i działać z niezrównaną sobie siłą. Taki efekt nieoczekiwanie wywołały we mnie słowa jednego z zaproszonych Gości, gdy odpowiadał na pytanie, od kiedy zacząć. OD TERAZ.
Teoretycznie zupełnie to oczywiste i nie pierwszy raz usłyszane czy przeczytane. Jednak w obliczu wielu innych dobrych i prawdziwie mądrych treści usłyszanych w ciągu tych dwóch dni, te słowa dały mi zupełnie nową siłę sprawczą.
Tak jakoś zupełnie nie planując i nie zastanawiając się jak i od czego zacząć, zorientowałam się, że właśnie to robię – dostrzegam istotne elementy w mojej relacji z dziećmi. Praktyka uważności – bardzo mi potrzebna na co dzień, bo właściwie z nią moja codzienność nabrała nowej jakości i nareszcie namacalnie zaczęłam doświadczać co to znaczy, że każdy dzień i każda chwila jest dla mnie szansą i darem nowych możliwości.

Sytuacja pierwsza:
Wybieramy oprawki okularowe dla Tosi. Przymierzamy jedne, drugie, trzecie…, dziesiąte. Przy czwartych albo piątych zauważyłam błysk zachwytu w Jej oczach. Ale mierząc ósme czy dziewiąte, to ja wpadłam w zachwyt na Jej widok. W dodatku świetnie wykonane, wygodne, specjalnie dostosowane do potrzeb dziecka – lekkie, elastyczne tworzywo, śliczna kolorystyka, dobrze pracujące teleskopy. Widziała, że mi się podobają zarówno te oprawki jak i ona w nich.
I tutaj nastał ten ważny dla naszej relacji moment. Przypomniałam sobie słowa Moniki z konferencji, gdy mówiła, że to jej dziecko najlepiej wie, kiedy jest głodne, zmarznięte czy chce siku. Przeniosłam to na kwestię decydowania o własnym wyglądzie. To moja córka najlepiej wie, w czym dobrze się czuje i podoba sobie. To ona najlepiej wie, który kształt i kolor oprawek podoba jej się najbardziej. Jakość ich wykonania oraz to, co mnie wydaje się na temat jej wyglądu, to sprawy nic nie znaczące. Tosia bowiem najpiękniej wygląda w tym, w czym najbardziej podoba się samej sobie, niezależnie od opinii innych, nawet najbliższych.
Wiedziała już, które oprawki wybrałabym ja. Zapytałam zatem, które wybiera ona. Poczułam trudne do opisania szczęście, gdy mając na nosie moje faworytki, popatrzyła na te, które podobały się Jej i wskazując na nie palcem, powiedziała, że chce właśnie je.

Gdy byłam dzieckiem, a nawet dłużej jeszcze, dokonując wyboru uwzględniałam czynnik, który tak naprawdę wcale nie powinien mieć miejsca, a nazywał się on – co na to mama­?
Bardzo często było tak, że ostateczny mój wybór był tak naprawdę podyktowany sercem i głosem mojej mamy zamiast moim. Nie dlatego, że nie wiedziałam, czego chcę. Zazwyczaj wiedziałam doskonale. Miałam jednak w sobie silne poczucie, że jeśli wybiorę inaczej niż wybrałaby mama, to sprawię jej przykrość. Z jakiegoś powodu szczęście mojej mamy było dla mnie ważniejsze niż moje własne. Teraz wiem, że tak być nie powinno. Postanowiłam sobie kiedyś, że zrobię wszystko co tylko w mojej matczynej mocy, aby nie przekazać tej właściwości moim dzieciom.
Już dawno zauważyłam, że wrażliwość Pierworodnej zdradza posiadanie skłonności w tymże niebezpiecznym kierunku.
Na szczęście zdołałam wypracować w sobie zdolność do w miarę szybkiej reakcji w rozpoznawaniu sytuacji alarmowych i na co dzień funkcjonuje to we mnie tak, że gdy zbliżamy się do „przeszkody”, zapala mi się w głowie światełko, a w sytuacjach skrajnych towarzyszy mu nawet klakson. To bardzo cenna właściwość i warto ją pielęgnować. Śmiem twierdzić, że ratuje życie naszej relacji – mojej z Pierworodną.
Kiedy więc Pierworodna dokonała wspomnianego wyboru, poczułam moje małe wielkie zwycięstwo, bo wiem, że ja będąc w jej wieku i podobnej sytuacji, zrobiłabym inaczej. Mało tego – ja pamiętam, jak bedąc w jej wieku i sytuacji, robiłam inaczej. I pamiętam też, że wcale nie czułam się z tym dobrze. Pamiętam, że żałowałam, a wraz z wiekiem miałam niesmak w sercu i poczucie przegranej – nieudacznictwa wręcz.
A teraz głęboko wierzę w to, że Pierworodna nie będzie miała w sobie tych wszystkich przeżyć. Będzie miała za to inne. Nie wiem jakie, ale wierzę, że budujące i motywujące, zaszczepiające w niej przekonanie, że jest w pełni kompetentnym człowiekiem, aby samodzielnie podejmować decyzje i dokonywać wyborów zgodnych z jej rzeczywistymi potrzebami.

Boulangerie - randka z Pierworodną

Sytuacja druga:
Lekcja pływania w szkole. Zajęcia, które Pierworodna uwielbia od samego początku. Przyszedł czas na skok do wody. Zauważyłam, że nie jest przekonana, czy chce wskoczyć pomimo, że woda nie była głęboka. Zauważyłam też, że pani nauczycielka podaje rękę dzieciom, które mają obawy. Za rękę czy samodzielnie, wszystkie wskakiwały do wody. Gdy przyszła kolej Tosi, Pani podała jej rękę, a ona… zrobiła to… nie wskoczyła do wody, tylko asekurując się zeszła do basenu z murka trzymając Panią za rękę. Tym samym zadbała o siebie – ochroniła swoje własne poczucie bezpieczeństwa. Uszanowała w sobie brak gotowości do wykonania skoku do wody już teraz. Tym samym uchroniła się przed doznaniami, które być może zadziałałyby szokowo, owocując traumą w postaci lęku przed kolejnymi zajęciami nauki pływania.

Patrzyłam na to i miałam w oczach łzy wzruszenia i radości.
Pamiętam bowiem moje pierwsze długo wyczekiwane zajęcia na basenie. Miałam wtedy tyle lat ile ona teraz. Już na pierwszych zajęciach pan nauczyciel postanowił „oswoić” dziatwę z wodą w sposób dosłowny, czyli poprzez skok na głęboką wodę.
Do dziś pamiętam to konkretne przerażenie, które wtedy czułam. Obserwując po kolei skaczące dzieci, zauważyłam jak osoby nieco przestraszone i niepewne, są przez pana nauczyciela wpychane do wody. Uznałam zatem, że samodzielny skok uchroni mnie przed byciem wepchniętą do wody i… skoczyłam. Nie, nie utopiłam się i nie z tym miałam problem. W końcu facet zapewne wyłowiłby mnie gdyby zaistniała taka konieczność.
Problem tkwił w tym, ze nie czułam się wówczas gotowa na uczestniczenie w tego typu eksperymencie. Nie umiałam jednak zatroszczyć się o siebie, wykonać uniku czy wręcz wprost powiedzieć, że nie skaczę i koniec. Na następnych zajęciach – w obawie przed podobnymi eksperymentami – powiedziałam, że boli mnie brzuch, więc nie mogę pływać. Na kolejnych, że zapomniałam kostiumu. Później zapominałam ręcznika i ogólnie notorycznie coś mi dolegało, a już szczytem mej radości było, gdy na przykład z powodu bycia po chorobie miałam zwolnienie lekarskie z basenu. Wtedy przynajmniej nie musiałam niczego zapominać ani udawać że coś tam mnie boli. Jakimś cudem udało mi się do końca roku unikać tych zajęć. Było to jednak ubrane w ogromny lęk i ogólny dyskomfort. Przecież nie o to chodzi w trudnych sytuacjach, żeby przetrwać chowając się po kątach, ale o to, aby uszanować swoje potrzeby i móc zrobić to zawsze z podniesionym czołem i poczuciem własnej godności. Cieszy mnie, że Pierworodna posiada w sobie tę umiejętność, której mnie kiedyś bardzo brakowało.

I taka moja refleksja na sam koniec – dzięki sztuce uważności i praktykowaniu jej na co dzień w moim rodzicielstwie, okazało się, że mam zdecydowanie więcej powodów do radości nawet wówczas, gdy całkowicie opadam z sił po wyczerpującym tygodniu. Bałagan w domu, papierki po cukierkach w torebce, konik Fili z odpadającymi skrzydełkami znaleziony przypadkiem w kieszeni kurtki… te wszystkie mniejsze i większe drobiazgi przypominają mi o tym, że każdego dnia mam trzykrotny powód do odczuwania szczęścia. To takie moje małe dary codzienności.

piątek, 21 sierpnia 2015

Moje Trzy Gracje


Każdy poród to cud. Dla mnie zawsze przeogromny, za każdym razem inny...
 I nic nie równa się z doświadczeniem tulenia do serca nowonarodzonego, lepkiego i bielutkiego od mazi płodowej, cieplutkiego, tętniącego życiem
ciałka Dziecka. To jest najcudowniejsze uczucie, jakie znam...



Wspomnienie pierwsze – Narodziny Antosi 28.06.2008r.

Pamiętam ten strumień sączących się wód płodowych. To był znak od Ciebie, że Jesteś gotowa, aby rozpocząć ostatni etap naszej wspólnej dziewięciomiesięcznej przygody…
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Jesteś dziewczynką, bo chciałam zaczekać do chwili Twoich narodzin i dopiero wtedy poznać Twoją płeć.
Niczego się nie bałam, choć był to pierwszy poród w moim życiu. W pełni zaufałam Bogu i własnemu ciału, które stworzył tak, abym mogła rodzić. Nie chciałam tego doświadczenia w żaden sposób znieczulać, bo wierzę, że naturalne narodziny, to jedna z najpiękniejszych i najważniejszych przygód w życiu człowieka, który właśnie przychodzi na świat. Nie chciałam odbierać tego Tobie, ani sobie.
Po dziewięciu godzinach usłyszałam Twój głos oraz jedno zdanie Położnej –
„Pani Agnieszko, ma pani Córkę”. W tamtej chwili całe moje serce zatańczyło z radości. Po chwili leżałaś na moim ciele, wtulona we mnie. Byłaś prześliczna. Cała bieluteńka i taka maleńka. Wokół było bardzo jasno, więc Twoje oczka były zamknięte. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam całą sobą, jak cudownym doznaniem jest tulenie do serca nowonarodzonego Dziecka. Tego doświadczenia z niczym nie można porównać. Czułam ogromną radość i wdzięczność. Twój Tatuś stał obok mnie i miał łzy w oczach. Wiedzieliśmy, że ta chwila na zawsze pozostanie w naszej pamięci.

Przyszłaś na ten świat wczesnym rankiem, przed wschodem Słońca, wraz z dźwięcznym śpiewem porannych ptaszków, który dobiegał zza okna. Pojawiłaś się, aby zapoczątkować w naszym życiu zupełnie nową przygodę jaką jest rodzicielstwo.
Od dzieciństwa rozmodlona do Świętego Antoniego Padewskiego chciałam, aby to On był patronem mojego pierwszego Dziecka. Stąd Twoje imię – Antonina.
Anthos oznacza Kwiat. Jesteś pierwszym kwiatem, jaki zakwitnął w moim sercu i kwitnie tam do dnia dzisiejszego już na zawsze… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.


Wspomnienie drugie – Narodziny Zosi 18.02.2011r.

Pamiętam, jak stojąc przy kuchennym blacie, nagle poczułam przepływającą przeze mnie falę oceanu. Zatrzymałam na chwilę myśli na tym wrażeniu. Po chwili kolejna fala. Czułam przypływy i odpływy ciepłych wód, które z dziwną regularnością wypływały ze mnie niczym fale oceanu. Wraz z jedną z nich pojawił się znany mi skurcz. Nie miałam wówczas najmniejszych wątpliwości, że to znaki od Ciebie, że oto rozpoczął się ostatni etap Twojej dziewięciomiesięcznej podróży na tę stronę świata…
W pokoju porodowym było cicho, przytulnie, panował półmrok, świeciło się jedynie małe boczne światełko. Weszłam do ciepłej wody i przybrałam jedyną pozycję (na czworakach), w której czułam, że dam radę przetrwać bóle skurczów. Zostałam w tej pozycji do samego końca. Intensywne skurcze były niemal przez cały czas.
W pewnym momencie, Położna zapytała, czy chcę urodzić Cię do wody. Powiedziałam, że tak. Zawsze o takim porodzie marzyłam.
Wszystko przebiegało bardzo intuicyjnie. Nie było komend ani poleceń. Czułam, jak się rodzisz, jak rodzi się Twoja główka i jak cała wypływasz ze mnie wraz z resztą wód płodowych.
„Popatrz w dół przed siebie” powiedziała Położna. Popatrzyłam, a pode mną, na pleckach płynęłaś Ty – maleńka, z szeroko otwartymi oczami. To było niesamowite. Po chwili wyjęłam Cię i położyłam sobie na piersiach. Wtedy ponownie szeroko otworzyłaś oczy i popatrzyłaś prosto w moje. Czułam wtedy, jak realizuje się moje ogromne marzenie o „wdrukowaniu obrazu matki w pamięć dziecka i odwrotnie”, o którym pisała Jean Liedloff w książce „W głębi kontinuum”.  Nie byłoby to możliwe, gdyby w pomieszczeniu, w którym przyszłaś na świat, świeciło się ostre światło zewsząd.
Trudno mi dobrać odpowiednie słowa, żeby wyrazić to, co czuję i czułam wtedy.
To było niesamowite doświadczenie – niemal mistyczne. Było cicho i spokojnie. Czułam się bezpiecznie i czułam, że wydarzyło się coś pięknego – narodziny o jakich pisał Frederick Leboyer - takie, jakie powinny być – narodziny bez przemocy.

Przyszłaś na ten świat w zaledwie dwie godziny, wieczorną porą. Masz na imię tak, jak patronka miejsca, w którym tak pięknie dane było Ci się urodzić.
Zofia znaczy Mądrość. Mnie to imię zawsze przywołuje na myśl wiosnę. Jesteś jak wiosna w moim życiu - od pierwszej chwili swego istnienia. Dzięki Tobie odkryłam nieznaną mi wcześniej radość macierzyństwa… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.

 
Wspomnienie trzecie – Narodziny Irenki 2.09.2012r.

Pamiętam ten inny niż dotąd ucisk w brzuchu, który wprawił mnie w zamyślenie. Zupełnie inaczej niż Twoje Siostry dałaś mi znać, że nasza dziewięciomiesięczna przygoda dobiega końca i czas przywitać się twarzą w twarz…
W sali porodowej cisza, spokój, przygaszone światło i pomimo dużej przestrzeni, bardzo kameralna atmosfera, dająca poczucie bezpieczeństwa.
Cały poród rozwijał się niezwykle łagodnie – tak, jak sobie to wcześniej wymodliłam. Zanurzyłam się w cieplutkiej wodzie i tutaj zaczął się bardzo przyjemny czas. Odruchowo zaczęłam w wodzie wirować biodrami, a podczas skurczów, z zamkniętymi oczami nuciłam sobie melodie i mruczałam mruczanki. Pomyślałam wtedy, że to chyba najpiękniejszy poród, bo taki łagodny i dzięki temu mogę być tak bardzo świadoma każdego kolejnego etapu. W trakcie skurczów czułam też Twoje ruchy. Było mi to dotąd nieznane, bo nigdy wcześniej nie rodziłam z zachowanym pęcherzem płodowym.
Woda łagodziła ból, ale też bardzo rozgrzewała moje ciało i Twoje tętno wzrosło. Postanowiłam więc trochę pospacerować. Od tego momentu, jedynie pozycja pionowa – choć fizycznie wyczerpująca – dawała mi poczucie stabilności.
Wraz z kolejnym skurczem poczułam znajome mi rozciąganie w kroczu. Odruchowo zaczęłam przeć i krzyczeć jednocześnie. Przy kolejnym skurczu tak samo. Przy następnym Położna powiedziała, żebym przez chwilę tylko oddychała. Pomyślałam, że nie dam rady, ale całą sobą spróbowałam i udało się.
I wtedy dane mi było doświadczyć czegoś niesamowitego. Czułam, jak bez najmniejszego mojego udziału, samodzielnie pokonujesz drogę przez kanał rodny. Czułam, że to nie ja rodzę, ale Ty się rodzisz – sama, czy tego chcę, czy nie, czy na to pozwalam, czy też nie. 
Po chwili poczułam wychodzącą główkę i wielką fizyczną ulgę, jaka towarzyszy temu etapowi porodu. Powiedziałam: „wyszła główka”.
I wtedy to się stało – to, na co czekałam niemal od początku. Worek owodniowy pękł i wodospad ciepłych wód płodowych z dużą siłą uderzył o podłogę. Wraz z wodami wypłynęło całe Twoje ciałko. Dane mi było więc poznać siłę wodospadu, z jaką potrafi na ten świat wypłynąć nowe Życie.
Widywałam na zdjęciach i czytałam opisy porodów, w których główka dziecka rodzi się w zachowanym worku owodniowym. Myślałam jednak, że są to tak nieliczne przypadki, że nie ma nawet co zastanawiać się, że kiedykolwiek akurat mnie będzie dane urodzić w ten sposób. 
Popatrzyłam w dół. Byłaś maleńka i bielutka. Gdy tylko znalazłaś się w moich dłoniach, otworzyłaś szeroko oczy i popatrzyłaś prosto w moje. Byłam wniebowzięta.
Kolejne narodziny bez przemocy. Poród, w którym Położna podążała za mną, odgadywała moje potrzeby i nie mówiąc, nie pytając, spełniała je we właściwych momentach, pozwalając mi całkowicie przejąć stery tego wydarzenia. Czułam, że to ja o wszystkim decyduję i czułam się bardzo bezpieczna w tym miejscu i w tym toku wydarzeń.

Przyszłaś na ten świat  wraz ze wschodem Słońca. Nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w czepku urodzona – w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
Pojawiłaś się w naszym życiu na bardzo dziwnym i trudnym jego etapie – pełnym ciągłej gonitwy za czymś. Pokochaliśmy Cię od pierwszych chwil świadomości Twego istnienia, bo głęboko wierzymy, że każde życie poczyna się w danej chwili nie bez przyczyny i nie bez celu i sensu.
Irena znaczy Niosąca Pokój. Zostałaś nam dana po to, aby wraz z Sobą wnieść do naszego życia pokój… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.





powyższa praca zatytułowana "Moje Trzy Gracje", w październiku 2012 roku, ukazała się na wystawie "Urodziłam Życie", zorganizowanej w Fundacji Sto Pociech w Warszawie, przez dwie Doule - Kasię Szczepańską-Wocial i Pamelę Kucińską

wtorek, 18 sierpnia 2015

Wykorzystywanie i przetwarzanie danych osobowych do celów nieokreślonych

Jakimś sposobem, ktoś założył mi konto na stronie vizit.pl sugerując tym samym, że można zapisywać się do mnie na wizyty za jej pośrednictwem.
Jest tam podany jakiś numer telefonu (nie mój) oraz adres e-mail (również nie mój) na który można dokonywać rezerwacji wizyt. Z ciekawości zadzwoniłam pod wskazany numer, ale ku mojemu rozczarowaniu usłyszałam, że skrzynka z wiadomościami głosowymi jest przepełniona. Nic dziwnego, skoro ten sam numer na tej stronie widnieje również przy nazwiskach innych lekarzy (przeróżnych specjalności) z wielu miast w Polsce. No cóż. Wygląda na to, że mamy wspólną sekretarkę, która rejestruje wizyty do wielu specjalistów różnych dziedzin, w dodatku na terenie całej Polski. Powinnam zapewne być w siódmym niebie i dziękować za promocję świadczonych przeze mnie usług. Pewnie byłabym, gdyby nie kilka niuansów. 

Po pierwsze nikt nie powiadomił mnie o możliwości założenia takiego profilu. O tym, że mi go założono również nie dowiedziałabym się, gdybym przypadkiem na tę stronę nie trafiła.
Fakt, że nie ponoszę żadnych opłat w zasadzie mogę skreślić z listy dobrodziejstw, gdyż Internet pełen jest różnego rodzaju wirtualnych baz danych, w których mogę bezpłatnie (samodzielnie) założyć sobie wizytówkę podając wyłącznie prawdziwe informacje i dane kontaktowe ułatwiające dotarcie do mnie, a nie wprowadzające zainteresowane Osoby w błąd.

Co zatem jeszcze widnieje w „mojej” wirtualnej wizytówce?
Podane jest miasto, na terenie którego pracuję oraz mój zawód. Poza imieniem i nazwiskiem, są to jedyne prawdziwe informacje.
Pozostałe to:
Leczone schorzenia – ciąża
Tutaj mam mnóstwo do powiedzenia. Nie zajmuję się leczeniem ciąży, bo – po pierwsze i najważniejsze – ciąża NIE JEST chorobą (schorzeniem też nie jest) i w związku z tym leczenia nie wymaga. Po drugie nie jestem lekarzem tylko doulą.
Jak słusznie zauważono i wypunktowano w sąsiedniej rubryce (obok leczonych schorzeń), zajmuję się wsparciem okołoporodowym. Jednak określenie tych działań mianem wykonywanych zabiegów, jest w mym odczuciu wielce niefortunnym zestawieniem.

Na adres podany w zakładce z danymi kontaktowymi, wysłałam wiadomość z prośbą o wyjaśnienie oraz usunięcie „mojego” profilu, który założył mi niewiadomo-kto.

Przy okazji dodam, że widniejące w sieci moje wirtualne wizytówki na goldenline, profeo oraz doula.pl, zostały założone przeze mnie a zawarte w nich informacje są prawdziwe i aktualne.


piątek, 24 lipca 2015

Dobra Duszka w mediach

Jakiś czas temu, pewna cudowna kobieta, w rozmowie o moim doulowaniu, zaproponowała mi, abym napisała o tym. Iskra radości zapłonęła w moim doulowym sercu gdyż powróciły wspomnienia z młodzieńczych czasów moich publikacji. 
Kiedyś pisałam dosyć dużo i dawało mi to ogrom satysfakcji. Teraz piszę mniej i większość ląduje w folderze pod tytułem do napisania, czyli wszystko, co rozpoczęte i z różnych przyczyn niedokończone, lecz z zamiarem dopracowania. To, co jakimś cudem osiąga zamierzoną jakość, zamieszczam na blogu (jednym lub drugim).
Gdy więc pojawiła się możliwość napisania tekstu, który ma szansę ukazać się w kobiecym magazynie, nie zastanawiałam się długo i propozycję przyjęłam z nieskrywanym entuzjazmem.
Miało być o mojej pracy w kontekście realizacji marzeń. Przyznam szczerze, że nie wyobrażam sobie inaczej, bo bycie doulą i kroczenie tą drogą, tym właśnie dla mnie jest - spełnianiem się w czymś, co sobie wymarzyłam.


Artykuł można przeczytać w najnowszym numerze magazynu meLADY
Zapraszam też do zapoznania się z samym pismem. Znajdziecie w nim dużo kobiecej energii i wiele ciekawych inspiracji. Osobiście bardzo cenię sobie każdą odsłonę kobiecości, która ma na celu ukazanie pełni kobiecej potęgi i mądrości, bez spłycania czy też koncentrowania się jedynie na tym, co zewnętrzne. 
Taka jest właśnie meLADY. Dużo w niej wartościowych treści (pisanych również przez mężczyzn), wywiadów z ciekawymi osobami (nie tylko kobietami) oraz różnych cennych porad. Jest tam też miejsce na modę, nowości, książki, kulinaria, biznes. Zdecydowanie jedno z tych pism, do których warto zaglądać.

sobota, 11 lipca 2015

Piękno długiego karmienia piersią

Ostatnio miałam okazję rozmawiać na ten temat w TVN Style przy okazji nagrania jednego z tematów do Miasta Kobiet. Pomimo różnic w postrzeganiu, przekonaniach itp., można mówić o tym w sposób kulturalny zachowując szacunek dla rozmówcy, bez manifestowania misji zmieniania cudzych poglądów. Cenię programy, w których po prostu porusza się różne zagadnienia bez konieczności wystawiania ocen.
Fala hejtów przepłynie przez sieć zapewne dopiero po wyemitowaniu odcinka. Śmiem twierdzić, że w mieście, w którym aktualnie mieszkam, zostanę okrzyknięta zboczeńcem roku po publicznym wyznaniu, iż sporadycznie pozwalałam mojej sześciolatce oraz czterolatce poczuć smak pokarmu płynącego wprost z moich piersi.
Jestem jednak głęboko przekonana o normalności naszej relacji. Podobnie jak o konieczności przełamywania tabu związanego z tematem długiego karmienia piersią.
Pozwolę sobie zacytować wypowiedź pochodzącą z Kwartalnika Laktacyjnego, którego lekturę zdecydowanie polecam:

„Na Kwartalniku laktacyjnym szanujemy, doceniamy i podziwiamy karmienie piersią dzieci w każdym wieku. Podpieramy się w tym badaniami oraz wytycznymi światowych i lokalnych organizacji promujących zdrowie, które zalecają karmienie piersią minimum dwa lata i dłużej o ile mama i dziecko dalej chcą kontynuować tą przygodę. Jednocześnie w pełni popieramy stanowisko naukowe, które mówi, że w żadnym wieku karmienie piersią nie stanowi dla dziecka krzywdy pod kątem zdrowotnym i emocjonalnym, a wręcz przeciwnie niesie dla niego korzyści. Zgodnie z badaniami antropolożki Katherine Dettwyler dzieci odstawiają się od piersi naturalnie między 2,5 a 7 rokiem życia.”

Dodam też, że wszelkie teorie o rzekomym karmieniu piersią dzieci na siłę, są pozbawione jakiegokolwiek sensu. Wiedzą o tym doskonale choćby te kobiety, którym w szpitalu po narodzinach dziecka wmawiano, że muszą przystawiać do piersi o odpowiednich porach, bo w przeciwnym razie… No właśnie. Co w przeciwnym razie? Dziecko umrze?
Albo tzw. wybudzanie dziecka do karmienia, żeby zachować ustalone (ciekawe przez kogo i dla kogo konieczne?) odstępy czasu pomiędzy karmieniami. Już na etapie noworodkowym, dziecko, które nie czuje głodu, pragnienia ani chęci zaspokojenia potrzeby bliskości poprzez kontakt z matczyną piersią, nie będzie tej piersi ssało. Większe dziecko tym bardziej. A takie, które już mówi, zakomunikuje to w sposób bardzo czytelny.
Nie jest zatem prawdą, że długie karmienie piersią jest efektem przymuszania dziecka do tego, aby ssało pierś, bo matka-wariatka ma na to ochotę.


Długie karmienie piersią to efekt relacji, jaka zawiązuje się pomiędzy matką i dzieckiem na etapie rozwoju, który trwa od narodzin do około siódmego roku życia. Na tym etapie, kontakt dziecka z ciałem matki jest zupełnie naturalny. Nie oznacza to, że każda kobieta ma obowiązek karmić piersią przez cały ten czas. Jednak jeśli taka jest potrzeba dziecka, to nie ma w tym nic niepokojącego. I oczywiście warto zauważyć, że karmienie piersią większego dziecka, to już nie jest codzienne przystawianie do piersi kilka czy kilkanaście razy w ciągu doby, jak to ma miejsce w przypadku młodszych dzieci.
Jeśli sześciolatek zgłasza chęć napicia się maminego pokarmu, robi to np. raz na kilka tygodni w sytuacji, gdy akurat odczuwa taką potrzebę. Może to być związane z doświadczaniem trudnych emocji, a przytulenie się do piersi, łagodzi ten stan. Tak było w przypadku mojej córki. Mniej więcej raz na kilka tygodni zdarzało się, że chciała pokarm z piersi na pocieszenie, gdy spotkało ją coś smutnego. W międzyczasie również przeżywała trudne emocje, ale radziła sobie z nimi w inny sposób. Z czasem coraz rzadziej potrzebowała piersi, aż przyszedł moment, kiedy zupełnie zrezygnowała z tej formy pocieszenia.
Siedem lat to moment przełomowy. Taki też był dla mojej córki. Cieszę się, że nie zasiadła w szkolnej ławce w wieku sześciu lat, bo z perspektywy czasu widzę, że nie była na to gotowa, podczas gdy teraz już jest. Przez ten jeden rok wykonała kawał dobrej roboty jeśli chodzi o jej rozwój emocjonalny i społeczny. Sporadyczne pocieszanie się moją piersią nie przeszkodziło jej w tym, a wręcz mam wrażenie, że fakt, iż nie stawiałam oporu, ułatwił mojej córce wykonanie kroku do samodzielności, jaka potrzebna jest gdy rozpoczyna się naukę w szkole.


Nie uważam, że długie karmienie piersią jest jedyną słuszną drogą, którą ma obowiązek wybrać każda matka. Myślę jednak, że bardzo krzywdzące jest ocenianie i krytykowanie wyboru, jakiego dokonuje dana rodzina. A snucie i rozpowszechnianie teorii, które nie mają żadnego odzwierciedlenia w danych naukowych, a nawet są z tymi danymi sprzeczne, jest zwyczajnie szkodliwe.

Mam wielką nadzieję, że nadejdzie czas, gdy taki widok, stanie się w pełni akceptowany przez społeczeństwo


wtorek, 9 czerwca 2015

Nie zdążyłam na autobus

Miałam milion spraw do załatwienia i bałagan w domu. Jedną ręką gotowałam obiad, drugą odpisywałam na ważnego maila, a w chuście na plecach zasypiała mi trzecia córka.
Gdy już się jako-tako ogarnęłam i wybiegłam na przystanek, niestety było za-późno. Zwiał mi i nawet pomachać nie zdążyłam.
Nie, nie rozpaczałam. Dlaczego? Bo z autobusami tak już jest, że można czasem nie zdążyć i zawsze gdy biegnę w ostatniej chwili, mam świadomość, że może mi odjechać sprzed nosa. Jeśli tak się stanie, nie rozpaczam, bo wychodząc za-pięć-sekund-odjazd, jestem w pełni pogodzona z konsekwencjami.

A tak z innej bajki, to skończyłam studia (jakieś 10 lat temu), zwiedziłam Lizbonę, Rzym i Barcelonę. Zdobyłam wiele cennych doświadczeń. Wciąż się rozwijam i końca nie widzę (i wiedzieć nie chcę). W międzyczasie zostałam też mamą.
Wiecie dlaczego to wszystko zrobiłam? Bo (uwaga!) CHCIAŁAM. Wszystko, łącznie z dziećmi. Odkąd pamięcią sięgam, zawsze chciałam być mamą.  
A zatem podejmując decyzję o dzieciach, zrealizowałam swoje marzenie o byciu matką. Podobnie, jak z podróżami, nauką, pracą i szeroko pojętym rozwojem. Co więcej, na kolejnych etapach mojego życia, pojawiały się nowe pomysły a wraz z nimi perspektywy.

Kiedy podejmowałam decyzję o pierwszym dziecku, byłam zaangażowaną tancerką (mój taniec, to też efekt realizacji marzeń) i wiedziałam, że mogę już nie wrócić na scenę, choć zawsze świetnie się na niej czułam. Czy teraz żałuję? Nie, bo decydując się na dziecko, miałam świadomość konsekwencji wyboru, którego dokonuję.
Gdybym opcję macierzyństwo odwlekła w czasie na rzecz opcji jeszcze-kilka-lat-na-scenie oznaczałoby to tyle, że nie czuję się jeszcze gotowa na dziecko, za to chcę realizować się w tańcu. Ale ja czułam się gotowa zejść ze sceny, aby wystawić pierś i karmić nią tak długo, jak dziecko będzie tego chciało. Stało się to moim priorytetem, więc się w tym realizowałam i tak mi było dobrze. Czy to był właściwy wybór? Tak. Dlaczego? Bo był zgodny z tym, czego chciałam.
Gdybym jednak nie chciała i decyzję o macierzyństwie podjęła wyłącznie pod wpływem przekonania, że tak a nie inaczej postąpić powinnam, bo zakodował to we mnie przekaz kulturowy na temat samospalającej się na ołtarzu macierzyństwa matki polki, wtedy byłby to najgorszy wybór mojego życia. Wtedy też z pewnością powiedziałabym, że żałuję.
Ale na całe szczęście, jako istoty dorosłe, jesteśmy w pełni świadome konsekwencji każdego wyboru jakiego dokonujemy.

Dlatego, gdy pozornie smutna pani, przechadza się po wielkim zadbanym domu, z równie wielkim ogrodem, przywołując wspomnienia o jeszcze większych rzeczach, które zrealizowała w swoim życiu i na koniec dodaje, że żałuje oraz, że nie zdążyła, to ja jej nie wierzę. Nie przekonuje mnie nawet sztuczna łza spływająca w ostatnim kadrze po jej policzku.
Zwyczajnie nie wierzę, że ktoś, kto świadomie podejmuje w życiu decyzje, nie zdaje sobie sprawy z tak oczywistej rzeczy, jaką są konsekwencje. Bo przecież one są zawsze. Na tym zresztą polega dramat wyboru, że decydując się na coś, rezygnujemy z czegoś innego. Wiedzą to już kilkuletnie dzieci, gdy np. mają powiedziane, że mogą sobie wybrać w sklepie jedną rzecz. Przeważnie spodoba im się więcej i muszą wybrać to, na czym zależy im bardziej, a tym samym z czegoś zrezygnować.
Nie wierzę zatem, że dorosła kobieta, która snuje życiowe plany i dokonuje wyboru tego, co dla niej najistotniejsze, nie dostrzega jednocześnie faktu swojej własnej rezygnacji z tego, co dla niej mniej ważne, lub zupełnie nieistotne.


Czas najwyższy przyjąć do wiadomości, że nie każda kobieta chce mieć dzieci. I jest to tak samo normalny objaw, jak to, że inna nie wyobraża sobie bez nich życia. Fakt, że wciąż dla wielu szokujący, bo w naszej kulturze nadal niestety uważa się, że skoro kobieta posiada jajniki i macicę, to właśnie po to (i tylko po to), aby wykorzystać je zgodnie z przeznaczeniem. Takie postrzeganie kobiecości jest w mym odczuciu bardzo krzywdzące. Choćby z uwagi na kobiety, które latami starają się o dziecko i nic. Pomimo posiadania jajników i macicy. Do tego jeszcze pytania życzliwych ciotek i sąsiadek – „to kiedy wreszcie dzidziuś?” Bo wiadomo, że bez dzidziusia twoja egzystencja, droga kobieto, pozbawiona jest sensu i celu przecież. A która w takiej sytuacji odpowie – „marzę o dziecku i od dawna staramy się o nie, ale niestety wciąż nie mogę zajść w ciążę” ? Trąbienie o jedynym słusznym celu, w jakim kobieta została powołana do istnienia, sprawia, że te, które marzą o macierzyństwie, a nie jest im dane go doświadczyć, przeżywają dramat. Bo ciągle słyszą o sobie w kategoriach ułomności, niepełnosprawności. Wmawia się im, że nie mają prawa czuć się spełnione, jeśli nie urodzą dziecka. Wiadomo – nie wprost, ale niestety tak właśnie daje się odczytać przekaz nawołujący do rozmnażania się za wszelką cenę. Z jakiegoś powodu, temat mężczyzny w tym układzie jest w zasadzie pomijany. Najczęściej słyszy się o kobietach, które nie-mogą-mieć-dzieci, ewentualnie o niepłodnych parach, ale dawno nie słyszałam o facecie, który dzieci mieć nie może. I kiedy mowa o odkładaniu-na-później macierzyństwa, to pytanie o ojcostwo nasuwa mi się niemal samo.
Przyznam, że szlag jasny mnie trafia i cholera mnie bierze gdy widzę, jak (znów nie-wprost) wmawia się kobiecie, że ciężar odpowiedzialności rodzicielskiej spoczywa w zasadzie wyłącznie na niej. Jeśli tak nie jest, to proszę o uzasadnienie, dlaczego to macierzyństwa (a nie ojcostwa lub po prostu rodzicielstwa) nie należy odkładać na później? Oraz dlaczego jedyną bohaterką wiadomego spotu jest kobieta?

A wracając do tematu chcenia, to myślę, że jest to bardzo łatwe do ogarnięcia umysłem. Jedna marzy o dzieciach, druga o karierze zawodowej, a trzecia o jednym i drugim. I jeśli tylko bardzo zależy im na realizacji marzeń, to osiągną zamierzone cele czy się to komuś podoba czy nie. I żadne spoty reklamowe tudzież inne „motywatory” nie będą im do tego potrzebne, ani też nie staną na przeszkodzie.

Z mego punktu widzenia, fundacja z mamą i tatą w nazwie obrała sobie cel, niemożliwy do zrealizowania. Nie dość, że o macierzyństwie traktuje niczym o autobusie, na który czasem można nie zdążyć, to jeszcze odwołuje się do tego, czego z założenia zmienić się nie da. NIE DA się bowiem wpłynąć na wolę drugiego człowieka. Owszem – można zmusić siłą, ale wola pozostanie, jaką była wcześniej.
Kampania, która ma za cel sprawić, aby kobiety, które nie chcą mieć dzieci, zaczęły chcieć je mieć, pod naciskiem jakże silnego argumentu (umieram ze strachu), że mogą nie zdążyć (tak, jak ja na autobus) i w konsekwencji żałować, z góry skazana jest na przegraną. Dlaczego? Bo – patrz powyżej – nie każda kobieta chce być matką i infantylny przekaz nic tu nie zdziała.

piątek, 29 maja 2015

#MojeCiałoPodarowało


Obok takiej akcji nie przechodzi się obojętnie.


Mlekoteka i Mataja stworzyły coś wyjątkowego.
Nie od dziś wiadomo, że mleko mamy, to najlepszy pokarm dla dziecka.
Teraz każda z Was ma możliwość przekonać się, jak wiele podarowałyście swoim dzieciom i jak niesamowitą moc ma Wasze ciało.
Tutaj znajdziecie informację, jak obliczyć ilość pokarmu, którą Wasze ciało podarowało.


A gdy już się przekonacie, zachęcam do podzielenia się tą radosną nowiną i tym samym do promowania karmienia piersią. 
#MojeCiałoPodarowało


wtorek, 19 maja 2015

Rola kobiecego wsparcia w okresie okołoporodowym



Taki krąg kobiet... 
To wcale nie musi być duża grupa. Tak naprawdę czasem wystarczy tylko jedna kobieta z bardzo otwartym sercem. Krąg to pojęcie, które ma naszkicować pewną ideę, jaka towarzyszy temu konkretnemu rodzajowi wspierania.
W okresie okołoporodowym, kobieta doświadcza tak wielu stanów emocjonalnych i fizycznych, że w pełni zrozumieć ją może tylko druga kobieta. Szczególnie jeśli sama też już rodziła dzieci. 

W tradycji Kultur Wschodu, taką rolę pełni najczęściej matka rodzącej kobiety. 
Dr Preeti Agrawal w książce „Odkrywam Macierzyństwo” nazywa to matkowaniem matce. Doświadczyłam takiego matkowania po narodzinach każdej z moich Córek. Szczególnie za pierwszym razem miało to ogromne znaczenie, bo wszystko było wówczas takie nowe, nieznane dotąd i jednocześnie przerastające wszelkie moje wcześniejsze wyobrażenia o macierzyństwie. Obecność mojej mamy była wówczas nieoceniona i niezastąpiona. 
Bardzo chciałabym, w przyszłości być takim wsparciem dla moich Córek. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie zawsze jest tak, że to właśnie matka-rodzicielka najlepiej potrafi odpowiedzieć na potrzeby kobiety, która staje na progu swego własnego macierzyństwa. Składa się na to bardzo wiele czynników. Mogą to być choćby przykre doświadczenia wyniesione z własnego porodu czy trudne relacje matki z córką, ale również inne czynniki tak psychologiczne jak i fizyczne.
Jednak bez względu na to, co przyniesie życie, bardzo chciałabym, aby moim Córkom nigdy nie zabrakło kogoś, kto otoczy je kręgiem ciepła, miłości i empatii w tych ważnych chwilach.

W czasie porodu taką rolę niewątpliwie pełni doula. Kocha bezwarunkowo, czuje i rozumie, ale też wspiera fizycznie (pomaga ciału znaleźć stabilne oparcie, masuje je i podtrzymuje, podaje wodę, pomaga się przebrać czy umyć) i słownie, gdy choćby trzeba rozwiać jakieś wątpliwości lub coś wyjaśnić.
Doula otacza opieką również przed porodem oraz w połogu. Na tych etapach często do kręgu wsparcia dołączają inne kobiety – matka, przyjaciółki, babcia, teściowa, siostra, szwagierka... Każda z nich wnosi wraz z sobą coś innego. Krąg to jednak nie tyle ilość, co przede wszystkim  jakość. Myślę, że kobieta, która urodziła dziecko, byłaby w stanie przypomnieć sobie, które kobiety w okresie okołoporodowym tworzyły wokół niej taki krąg wsparcia, a które pomimo swej obecności w jej życiu w tym okresie, nie należały do tego kręgu, bo ich obecność nie była wspierająca.

Rola kręgu jest wielka i piękna. Kobieca obecność daje ciepło wewnętrzne, poczucie spokoju i wiarę w to, że wszystko jest i będzie dobrze. W towarzystwie wspierających kobiet można pozwolić sobie w pełni na bycie sobą - bycie tu i teraz ze wszystkimi emocjami, łzami, słowami… bez cienia obawy, że zostanie się ocenioną czy wyśmianą. To jest przestrzeń pełna zrozumienia.



Krąg wsparcia to nie tylko fizyczna obecność osób. Bywają bowiem sytuacje, w których trudno o spotkanie twarzą w twarz. Zwłaszcza, gdy mieszkamy daleko od siebie. Warto pamiętać, że wsparcie duchowe to też ogromna pomoc. Czasami nie trzeba trzymać kogoś za rękę, żeby poczuł się zrozumiany. Będąc w trzeciej ciąży miałam w swoim kręgu dwie takie kobiety, które pomimo dzielących nas setek kilometrów, obdarzyły mnie ogromem wsparcia zarówno duchowego – w modlitwie, jak i poprzez rozmowy telefoniczne. Jedną z tych kobiet była położna Irena Chołuj. Niesamowite było dla mnie to, że telefon od Niej dzwonił zawsze wtedy, gdy akurat bardzo potrzebowałam rozmowy z zaufaną osobą, która świetnie orientuje się w typowo ciążowej tematyce. Po tych rozmowach czułam się bardzo podniesiona na duchu z odbudowanymi pokładami nadziei. 

Każdej kobiecie oczekującej dziecka życzę, aby wokół niej znalazły się kobiety, które otoczą ją kręgiem wsparcia i będą z nią w najważniejszych dla niej chwilach.


poniedziałek, 4 maja 2015

Przyjąć albo odebrać



Jeśli chce pani, żebym to ja odbierał pani poród, to proszę do mnie zadzwonić - usłyszałam od lekarza ginekologa.
Po tym wstępie, wiedziałam już, że nie zadzwonię. I nie chodziło o to, że taka usługa jest płatna, bo niech sobie będzie. Chodziło o to, że ja nie chciałam, żeby ktokolwiek odbierał mi poród…

Moim ogromnym szczęściem było to, że wszystkie moje porody zostały przyjęte z należytym szacunkiem. Przyjęte. Nie odebrane.
Ktoś mógłby uznać, że to czepianie się słówek. Może i tak, ale biorąc pod uwagę, że każde słówko ma jakieś znaczenie myślę, że w tym przypadku czepianie się jest całkowicie uzasadnione. Jest ono podyktowane tylko i wyłącznie troską o jakość narodzin i opieki okołoporodowej, a to jak sądzę wystarczająco ważna sprawa.


Jaka jest zatem różnica między odbieraniem a przyjmowaniem? Myślę, że najlepszą odpowiedzią są wspomnienia, które wyniosła kobieta z sali porodowej. Jeśli czuła się tam odarta ze swej godności, traktowana przedmiotowo czy wręcz poniżana, to oczywiste jest, że jej poród został odebrany, a wraz z nim jej samoocena, poczucie własnej wartości i cała kobieca moc, z którą weszła do sali porodowej.
Kiedy kobieta opowiadając o swoim porodzie, niemal rozkwita w oczach rozmówców i wyraźnie widać, że czuje się spełniona w tym doświadczeniu, to znak, że jej poród został przyjęty.

Są różne podejścia do pracy na bloku porodowym. Można odbierać porody z nastawieniem na pełnienie zawodowych obowiązków, ale można też je przyjmować i czuć się zaszczyconą uczestnicząc w procesie narodzin dziecka i matki.
Kobieta, której poród został przyjęty, mogła podczas poszczególnych jego etapów robić to, czego chciało jej ciało, a na koniec cieszyć się bliskością maleństwa - tym ważnym pierwszym dotykiem. Tej, która musiała słuchać bezdusznych poleceń personelu oraz/lub została na koniec pozbawiona prawa do przytulenia maleństwa, tej poród odebrano.
Współczuję wszystkim kobietom, które pozbawia się dobrych doświadczeń poprzez nieuzasadnione, w pośpiechu podejmowane działania typu mierzenie, ważenie, odciąganie mazi płodowej z noska i ust dziecka, szczepienie itp. Jeśli dziecko nie wymaga reanimacji i samodzielnie zaczęło oddychać, to te wszystkie czynności nie mają najmniejszego uzasadnienia. Nie wolno też kobiecie i dziecku odbierać prawa do pierwszego karmienia, na które jest czas właśnie bezpośrednio po narodzinach

W 2011 roku, Fundacja Rodzić po ludzku zorganizowała akcję społeczną pod hasłem „Pozwólcie nam się przywitać”. Apelowano w niej o zaniechanie zbędnych czynności medycznych bezpośrednio po porodzie na rzecz kontaktu skóra do skóry przez przynajmniej dwie godziny. Mam wrażenie, że pomimo upływu czasu, nadal są miejsca, do których ten apel chyba nie dotarł. Bo jak uzasadnić zabieranie dziecka od matki tylko dlatego, że trzeba zeszyć popękane lub nacięte krocze? Ten zabieg można wykonać, gdy dziecko leży na matczynych piersiach. Tak było choćby w moim przypadku – nie odbierano mi dzieci na czas szycia krocza. Na stronie innej akcji Fundacji Rodzić po ludzku można znaleźć opisy porodówek, w których na czas szycia krocza lub z innych powodów (niekoniecznie uzasadnionych) dziecko jest zabierane od matki po czasie zdecydowanie krótszym niż dwie godziny.

Śmiem twierdzić, że ten moment, ta chwila, kiedy maleńkie, cieplutkie, lepkie od mazi płodowej, bielusieńkie i całe tętniące życiem maleństwo, ląduje na piersiach mamy, to najcudowniejsza chwila w życiu, z którą trudno cokolwiek porównać. To, co wzajemnie przeżywają matka i dziecko w tym momencie, jest z mojego punktu widzenia wydarzeniem ze sfery sacrum i jedyne, co należy wówczas zrobić, to nisko pokłonić się i celebrować tę chwilę, bo dla matki i jej dziecka jest ona święta.
Bardzo wyraźnie poczułam to, uczestnicząc w porodzie jako doula. Gdy zauważyłam jak główka wyłania się z kanału rodnego, a następnie spojrzałam w oczy rodzącemu się maleństwu, gdy widziałam, jak wychodzi ono na świat, był to moment, w którym – dosłownie – czas na chwilę zatrzymał się i wokół zapanowała cisza. Czułam, jak kolana same uginają się pode mną z ogromu wdzięczności, która przepełniała moje serce. Było to doświadczenie niemal mistyczne. Jednocześnie przez cały ten czas byłam w pełni obecna w swoim ciele i umyśle, bez najmniejszych problemów wypełniając swoje zadania douli.
Myślę zatem, że da się pogodzić odpowiedzialność zawodową z jednoczesnym celebrowaniem narodzin tak, aby nie zaniedbać żadnego z tych elementów i przyjąć poród zamiast go odbierać.

poniedziałek, 30 marca 2015

Otwartość kluczem do spełnienia



W Międzynarodowym Tygodniu Douli (22-28.03.2015) najbardziej dostępnym dla mnie wydarzeniem okazał się Festiwal Doul zorganizowany przez Volę Kusmierską z Mamclub
Gdy dzielą nas setki kilometrów, webinaria dają nam możliwość „spotkania się” i zdobywania nowej wiedzy. Przyznam, że poczułam się niemal zaczarowana pierwszym festiwalowym webinarium. Barbara Blichowska-Czajka tak pięknie mówiła o doulowaniu, że słuchając, zatapiałam się w Jej słowach i chłonęłam nie tylko nową wiedzę, ale też spokój, który emanował z Prowadzącej. Basia mówiła dużo o pracy douli, o jej sposobach niesienia ulgi w porodzie, o wsparciu, jakim doula otacza rodzącą kobietę. Pojawiło się we mnie mnóstwo refleksji, odżyły piękne wspomnienia i zrodziły nowe inspiracje. Wspomnę tutaj w dużym streszczeniu o niektórych.

Z dużą fascynacją słuchałam treści dotyczących duchowego aspektu porodu. W pełni zgodzę się z tym, że dużym bólem naszych czasów i chyba też kultury, w jakiej żyjemy, jest pomijanie, a czasem wręcz całkowite wykluczanie tego elementu z porodu. Tymczasem duchowość wydarzenia, jakim jest poród, ma tak samo ogromne znaczenie, jak aspekt fizjologiczny. Czasem zastanawiam się, czy może ten czynnik duchowy nie jest nawet ważniejszy od fizjologii. Tę drugą bowiem, łatwo na bieżąco kontrolować (jeśli zachodzi taka konieczność) choćby przy pomocy aparatury medycznej. 
Przeżycia duchowe są w zasadzie poza zasięgiem kontroli. Bardzo wiele czynników może mieć na nie wpływ. Choćby otoczenie – osoby, które towarzyszą rodzącej kobiecie i opiekują się nią, ich nastawienie, słowa, gesty. To wszystko może mieć decydujący wpływ na jej późniejsze wspomnienia z czasu porodu. 
Nie od dziś, wiadomo też, że „w zdrowym ciele, zdrowy duch” i odwrotnie. Jeśli zadbamy o sferę emocjonalną, zwiększymy szanse prawidłowego przebiegu fizjologii w ciele.
Basia w swoim wystąpieniu wspomniała też o ogólnym przekazie społecznym na temat porodu. To prawda, że jest on w dużej mierze fatalny. Media dedykowane kobietom w ciąży koncentrują się niemal wyłącznie na fizjologii porodu. Z kolei porady typu: „unikaj hałaśliwych miejsc”, czy „dbaj o to, aby nie przeżywać nadmiernego niepokoju” itp., są w moim osobistym odczuciu nieczytelne. No bo co to znaczy „nie denerwuj się, bo to szkodzi dziecku”? Mi tu brakuje jakiegoś konkretu w postaci nakierowania myślenia kobiety na to, co dobre, pozytywne i uszczęśliwiające ją. 
Wiedza przekazywana w stylu poradnikowym wydaje mi się być mało przydatna.

Ale nie tylko media mają wpływ na kreowanie wizji porodu. Dużą rolę odgrywa obecny w świecie od dawien dawna przekaz słowny. Czyli, upraszczając – opowieści porodowe innych kobiet. Zwłaszcza zaufanych kobiet, jak mamy, babcie, siostry, przyjaciółki. To one mają wpływ na kształtowanie wizji porodu kobiet ze swego otoczenia czy rodziny. I niestety to one niejednokrotnie stają się kreatorkami lęku. Biorąc pod uwagę warunki i system, w jakich nasze mamy i babcie, w pewnym sensie zmuszone były rodzić swoje dzieci, trudno jest mi je winić za te opowieści.  Jednak pamiętam, jak całkiem niedawno, moje rówieśniczki zapytane o to, jakie były ich porody, odpowiadały jedynie, że „nie ma do czego wracać”, „było, minęło”, „dobrze, że już mam to za sobą”. Zdarzały się też opisy rodem z horroru, pełne krwi, bólu i wielogodzinnych męczarni.

Pamiętam dokładnie taki obraz: byłam w zaawansowanej ciąży – pierwszej w moim życiu ciąży. Było to podczas spotkania w gronie, w którym znalazłam się bardziej z grzeczności i szacunku, niż z ciekawości i wyboru. Dwie kobiety (o kilka lat starsze ode mnie), które miały już kilkuletnie dzieci, widząc mój pokaźny brzuch, rozpoczęły snucie opowieści o porodowych koszmarach i połogowych męczarniach. A ja stałam między nimi. Stałam i słuchałam. I chyba byłam w jakimś innym świecie, bo czułam totalny spokój. Kompletnie nie utożsamiałam się z tym, o czym mówiły. Do rozmowy włączyłam się dopiero, kiedy ktoś zwrócił im uwagę, żeby nie opowiadały przy mnie takich rzeczy. Powiedziałam tylko jedno zdanie: Nie ma problemu, mnie to nie przeraża
I była to najprawdziwsza prawda. Nie czułam ani przerażenia, ani lęku. Nigdy. Przed żadnym z moich trzech porodów. Czułam za to ekscytację i ogromną ciekawość. Do tego stopnia, że pod koniec drugiej i trzeciej ciąży, nie mogłam doczekać się rozpoczęcia akcji porodowej. 
Przyznam, że przez bardzo długi czas nie zdawałam sobie sprawy z tego, że można odczuwać lęk przed porodem. Zrozumiałam to dopiero gdy zaczęłam odkrywać w sobie powołanie do bycia doulą. Dotarło do mnie, że chciałabym tak pracować z kobietami, żeby i one nie odczuwały lęku, aby poród przeżyć jako doświadczenie wzmacniające – takie, z którego będą czerpać siłę przez resztę swojego życia.
Lęk bardzo odbiera siłę. Podobnie jak wstyd. Czasami kobiety mówią mi, że odczuwały podczas porodu wstyd. Powody były bardzo różne – nagość, niekontrolowana fizjologia, potrzeba wydawania głośnych dźwięków. 

Piękne wspomnienia odżyły we mnie, gdy Basia wspominała o elemencie zwierzęcym w porodzie. Doświadczyłam tego rodząc moją drugą Córkę. Ulgę przynosiły mi wówczas wydawane głośne dźwięki na niskich tonach. To było wycie wilczycy. Dokładnie tak to przeżywałam. I czułam, się z tym cudownie. 
Wraz z każdym skurczem, miałam wrażenie, że niczym wilcza matka koncentruję całą swoją uwagę na bezpieczeństwie wydawanego na świat potomstwa. Czułam się bardzo zjednoczona z moją Córką, a dając sobie prawo do tych głośnych wilczych dźwięków, czułam pełnię wolności w moim tu i teraz.

Basia poruszyła też bardzo istotny element, jakim jest doświadczenie własnych narodzin, czyli tych, w których nasze matki wydały nas na świat. Już w kilku książkach czytałam o tym, że bardzo często matki, które przyszły na świat w trudnym porodzie, taki też poród fundują swoim dzieciom. Nie oznacza to oczywiście, że ich działanie jest celowe – na zasadzie odwetu. Wręcz przeciwnie – bywa tak, że kobieta dopiero po urodzeniu swojego dziecka dowiaduje się od swojej matki, jakie naprawdę były jej narodziny.

Jest mi ten temat o tyle bliski, że zarówno moje narodziny, jak i narodziny mojej mamy były bardzo trudne i niewolne od powikłań. Co ciekawe – były to dokładnie te same powikłania.
Nie znałam całej tej historii. Poznawałam ją w kolejnych odsłonach, na kolejnych etapach mojego życia. Ostatnie elementy układanki poznałam gdy już wszystkie moje Córki były na świecie.
Ale mnie dane było przeciąć tę nić trudnych doświadczeń. Narodziny moich Córek były wolne od najdrobniejszych powikłań. Wszystkie urodziły się silne i zdrowe. Każda długo leżała na moich piersiach bezpośrednio po narodzinach. 
Widziałam też wszystkie trzy łożyska, które przez dziewięć miesięcy przekazywały pokarm moim dzieciom. To są bardzo istotne elementy związane z procesem narodzin. Tutaj bowiem rodzi się nie tylko dziecko, ale też matka.

Słuchając webinarium Basi, udało mi się nazwać to, co było we mnie podczas wszystkich moich ciąż i porodów i co sprawiło, że narodziny moich dzieci, za każdym razem były dla mnie doświadczeniem wzmacniającym. To była otwartość.
Otwartość sprawiła, że byłam całkowicie wolna od lęku  - niepodatna na negatywny przekaz na temat porodu. Dzięki otwartości dałam sobie pełne prawo do podążania za potrzebami mojego ciała w porodach. I jestem przekonana, że ta moja ufna otwartość sprawiła, że (zupełnie tego nie kontrolując) odcięłam nić trudnych doświadczeń porodowych w kobiecej linii mojego rodu i zapoczątkowałam coś nowego, co będzie siłą również dla moich Córek gdy będą stawały się matkami.